12 maja 2007

Ekologii bibliotek cz. 4 - o massmedialnym "skrzywieniu" bibliotek industrialnych

W trakcie lektury tekstu prof. J. Wojciechowskiego z niedawnego Biuletynu EBIB zastanowił mnie użyty przezeń termin "darmowe internetowe barachło". Owszem, pisał o ogólnym nieoczytaniu i marnej dokumentacji powstających prac, ale skąd zaraz taki surowy osąd tego co można znaleźć w internecie? Szczególnie zastanawiające jest to "darmowe", bo inspiruje do przemyśleń z dziedziny autoryzacji i uznawania informacji za wartościową. Otóż ciekawe jest założenie, że coś, co jest darmowe - jest nic nie warte. No i znajduje się to w internecie. W sumie dokładnie nie wiadomo czy "barachło" jest godne tego epitetu z powodu "darmowości", czy też "internetowości". Biorąc rzecz negatywnie - prawdopodobnie wartościowe jest to, co nie jest elektroniczne, czyli ulotne, zamieszczone w "informacyjnym śmietniku" internetu, lecz jest solidnie wydrukowane, uprzednio rzetelnie sprawdzone, zrecenzowane i utrwalone na wieczną rzeczy pamiątkę. No i za co trzeba zapłacić, bo wiadomo, że dobre kosztuje. Kiedyś słyszałem także opinię jednej ze wschodzących gwiazd polskiego bibliotekarstwa "Taka Wikipedia to w głowie mi się nie mieści. Dlaczego ludzie to robią?".
Ciekawa jest ta masowa niechęć do tekstu internetowego, nieufność wobec motywów internetowych autorów i producentów i zarazem fetyszyzacja tradycyjnego sposobu wytwarzania treści.

A czyż nie jest tak, że kwestia postrzegania i oceny wartości treści kulturowych w cywilizacji przemysłowej jest silnie związana ze sposobem, w jaki są one wytwarzane? Tradycyjnie autoryzacja i uwiarygadnianie tych treści, uznawanie ich za wartościowe (np. ze względów estetycznych) dokonywane jest bowiem przez wąskie grono specjalistów i znawców przedmiotu, którzy recenzując treści mają zapewnić ich wysoką jakość. Uzyskanie ich aprobaty jest warunkiem zaistnienia w obiegu kulturowym, bowiem pozytywna recenzja otwiera drogę do publikacji (wykonania, nadania) za pomocą środków przekazu.

Model wytwarzania masowych treści kulturowych z udziałem gatekeeper'ów działa dość sprawnie, lecz ma kilka cech, które stają się bardziej wyraźne w kontekście zaistnienia wytworów internetowych społeczności, takich jak wolne oprogramowanie, Wikipedia, tematyczne fora internetowe serwujące wsparcie ich uczestnikom - czyli tego wszystkiego co można nazwać pozarynkową produkcją informacji. (Termin ten używany przez Y. Benklera w jego The Wealth of Networks doskonale charakteryzuje to, co przynoszą prawa nowej sieciowej ekonomii).

W industrialnym modelu kultury:
1. Istotnie jest tak, że o tym co widzi, słucha i czyta wielu - decyduje niewielu (nikły promil w stosunku do odbiorców).
2. Kulturowe treści są propagowane w sposób bardzo stratny, bowiem nie wszystkie z nich uznane są za warte zaistnienia w obiegu, a te odrzucone pozostają w kręgu prywatności lub niewielkich społeczności.
3. Treści są pozyskiwane w sposób bardzo selektywny, bowiem uznaje się, że mogą to robić jedynie przygotowani nieliczni zawodowcy.
4. Wytwarzanie i nadawanie treści uwarunkowane jest utworzeniem "nadajnika" (wydawnictwa, stacji TV) , wymagającego zaangażowania sporego kapitału, propagującego treści jednokierunkowo za pomocą tanich "końcówek" (odbiorniki TV, książki) - co stwarza sytuację dużej asymetrii komunikacyjnej (brak równoprawnej informacyjnej pętli zwrotnej)
5. Wytwarzane i transmitowane masowo treści są łatwe do kontroli i podatne na manipulację za pomocą nacisków politycznych, ekonomicznych, itp. na właścicieli "nadajników".
6. Ponieważ kulturowe treści tworzone są w przewadze ze względów rynkowych, te dla których wzgląd rynkowy jest najważniejszy, muszą brać pod uwagę konieczność wytworzenia potrzeby na dane dobro. Skutkuje to specyficznym równaniem walorów treści do jak najszerszego "wspólnego mianownika", tożsamego z oczekiwaniem nabycia (obejrzenia, przeczytania) przez jak największą liczbę klientów. Treści trudne, ambitne, niezrozumiałe dla szerszego grona nabywców z powodu innowacyjności i nowatorstwa, a także te niesprawdzone wcześniej przez rynek (debiuty) mają dużo mniejszą szansę na zaistnienie w szerszym obiegu - ze względu na duże ryzyko rynkowe producenta.
7. Kultura opiera się na modelu lansowania nielicznych "gwiazd" medialnych, których produkcje można eksploatować z dużo mniejszym ryzykiem rynkowym, niż twórców nieznanych. Wypromowanie "gwiazdy" jest dość kosztowne, co przekłada się na ilość tego rodzaju twórców znanych ogółowi. Niektórzy badacze proces ten nazywają "ikonizacją" kultury. Skutkuje to potocznym przekonaniem, że źródłem treści kulturowych godnych uwagi jest stosunkowo nieliczne grono twórców.

Biblioteki industrialne wyraźnie dziedziczą te cywilizacyjne uwarunkowania w zakresie formowania swojego zasobu, oceny jego treści i sposobu autoryzacji w zakresie własnej "wartości dodanej" (uporządkowanie, opracowanie). Zasób biblioteki industrialnej ograniczony jest do tzw. oferty wydawniczej i nie uwzględnia dużej ilości treści powstałej poza obiegiem rynkowym. Dodatkowo biblioteka nie jest w stanie zgromadzić ani wszystkich, ani interesujących, ani też pożądanych przez czytelników zbiorów - ze względów finansowych i fizycznych (magazyny!). Formuje zatem swój zasób w sposób bardzo stratny i selektywny wyłącznie w oparciu o propozycję wydawnictw (rynkowych). Ekonomiczna gra rynkowa nie pozostaje więc bez znaczenia dla zasobu bibliotek, także pod względem oceny jego wartości przez bibliotekarzy, którzy pragną pozostawać w kręgu "kultury wysokiej".

Ponieważ zasób biblioteki industrialnej jest odzwierciedleniem produkcji wydawniczej, może być on także - co widać szczególnie po pokroju zbiorów pozyskanych w okresie kontrolującego wydawców państwa totalitarnego - silnie zideologizowany. Paradoksalnie jednak okres państwa opiekuńczego (niekiedy nostalgicznie wspominany), które "zawieszało" prawa ekonomii, odwlekając jedynie (jak się okazało) ich działanie, był z punktu widzenia funkcjonowania bibliotek industrialnych okresem "lepszym". Bowiem brak normalnego rynku pozwalał na tanie nabywanie nakładów idących w dziesiątki tysięcy, których treści nie były tak mocno jak obecnie selekcjonowane ekonomicznie - chociaż były one poddane cenzurze.

2 komentarze:

dana pisze...

Interesuje mnie głównie komunikacja językowa, więc temat „darmowego internetowego barachła” spróbuję ugryźć od tej właśnie strony.

W sposobie wytwarzania treści kulturowych bierze udział również język, za którego pośrednictwem treści są przekazywane. Nieakceptowanie zmian zachodzących w komunikacji językowej (Internet takie zmiany przynosi) także staje się powodem negatywnego stosunku do internetowych publikacji i przyczyną uznawania ich za mniej cenne.

Jeśli publikowany w Internecie tekst jest jedynie elektroniczną kopią wersji przygotowywanej do tradycyjnego druku i jeśli za tekstem tym stoją kompetencje językowe i komunikacyjne wykształcone w czasach industrialnych, ryzyko zaliczenia takiego tekstu do „internetowego barachła” maleje, jednak uwaga, głównie w gronie adeptów sztuki pisania i czytania analogowego, bo w gronie adeptów „telepiśmienności” (teleliteracy) tekst ten z równym powodzeniem - paradoksalnie i z przyczyn całkiem innych, niż te, które miał na myśli pan profesor – także może zostać zaliczony w poczet „barachła”, bezużytecznego, bo trudnego w odbiorze i nie do zaakceptowania przez społeczność wychowaną na klawiaturze z ekranem.

Teksty powstałe wyłącznie z myślą o Internecie różnią się językowo od tekstów tradycyjnie przygotowywanych do druku. Przemienność ról nadawcy i odbiorcy zbliża komunikację internetową do dialogu znanego dotąd z sytuacji na żywo. Dialog jest specyficzny, zachodzi z użyciem języka pisanego i nie tyle dialog dopasowuje się tutaj do reguł tego języka, ile język pisany dopasowuje się do sytuacji dialogowej, uwzględniając przy tym wszystkie cechy potoczności, które taka sytuacja wnosi na żywo, w realu.

Rozwija się zatem coś, co niektórzy nazywają „piśmienną oralnością” (literate orality), kształcimy za pośrednictwem Internetu całkiem inny zespół umiejętności językowych, inny rodzaj kompetencji w tym zakresie. Czaty, fora, komunikatory, maile, komentarze do artykułów i blogów przyzwyczajają nas do pisania z perspektywy odbiorcy, który za chwilę może wciągnąć nas w dyskusję tak, jak my jego, naszym tekstem. To pisane dialogowanie (mówienie) w Internecie rządzi się własnymi prawami - własnym słownictwem, szykiem zdań i kompozycją, które często pozostają w sprzeczności z zasadą pisania wytworzoną w kulturze industrialnej (chyba nadużywam tego określenia, wyjątkowo przypadło mi do gustu). Zasada ta nadal obowiązuje w szkole, na studiach, w pracy naukowej – uznawana jest za wyłącznie poprawną w oficjalnych publikacjach.

dana

Remigiusz Lis pisze...

Wątpię nieco, by w zdaniu o "intenetowym darmowym barachle" szło o dialogowy język nowych mediów. Chodziło o brak autoryzacji, niepewność wartości, nieufność wobec treści umieszczanych w internecie.
Dla mnie najbardziej zdumiewającą rzeczą jest to, że bibliotekarze niechętnie myślą względnie o przemijających formach prezentacji SŁOWA.

Tak jakoś się utarło w bibliotecznym światku, że papierowy kodeks jest najwyższą formą cywilizacyjną w zakresie prezentacji tekstu. Że jego właściwości są wyjątkowo twórcze i rozwijające. Że sposób jego wytworzenia i ustalenia treści jest najwłaściwszym i jedynie słusznym tego sposobem. I że naruszanie jego pozycji przez elektronikę modyfikuje podstawy kultury - w złym kierunku.
Najciekawsze natomiast jest to, że najczęściej są to przeciwnicy tzw. determinizmu technologicznego, poglądu mówiącego o ogromnym wpływie mediów i sposobów komunikacji na kulturę i ludzką psychikę - sami jednak żywiący jak najbardziej deterministyczne poglądy na temat oddziaływania papierowego kodeksu na nasze zdolności poznawcze i przyznający mu najwyższe wartości kulturowe.

Co do zaś stylu mówienia i pisania - W. Ong napisał ciekawą rzecz o błędach językowych, pisowni itp. Że uznanie czegoś za błąd w tym zakresie możliwe było dopiero po wynalezieniu pisma, które uzewnętrzniło słowo, dając człowiekowi dystans niezbędny do jego oceny. Zapis a potem mocnej druk poskutkował standaryzacją języka - dopiero ów dystans i powstałe reguły narzucały coś takiego jak "poprawność językową".
Wg Onga człowiek oralny w ogóle nie robił błędów, bo nie było kontekstu pozwalającego ocenić poprawność. Język "płynie z nieświadomości" a nie jest wynikiem refleksji - jak pismo.

Stąd też wg tychże deterministów wszelkiego rodzaju standardy, poprawność, normy są prostą konsekwencją technologii takiej jak alfabet, pismo, druk. I wraz z ich zmianami - i one ulegną modyfikacjom.

I czyż tak się nie dzieje - mimo że nikt już do twardego determinizmu się dziś nie przyznaje?